Słońce paliło
niemiłosiernie.
Zaledwie kilka sekund po tym jak zaczynało jej być gorąco i zdejmowała
sweter, zrywał się przeraźliwie zimny wiatr. Zakładała więc sweter z powrotem.
Po chwili znów zza chmur wyłaniało się słońce i powtarzała cały absurdalny
rytuał w równych interwałach, ad
infinitum.
To właśnie była dla niej
kwintesencja „angielskiej pogody” i to dlatego była ciągle przeziębiona.
John był przeraźliwie
chudy, jak kartka papieru.
- Watch
out, you might get a papercut – śmiał się czasem.
Ona miała miękkie i
ciepłe ciało, w które uwielbiał się wtulać. I tylko to, że mieszkając w
Londynie czytała „Dublińczyków” Joyce’a wydawało mu się być nie na miejscu.
Poznałam Irlandczyka, który wychował się w Szkocji, a mieszkał w Londynie. Potem sprzedał dom w Londynie i zaczął podróżować po świecie, aż trafił do Polski.
ReplyDeleteTo dopiero nie na miejscu!
Ach, londyńczysz się? A ja zakutam w kajdany kapitalizmu, pracuju, pracuju...
Nie, to jest jak najbardziej na miejscu - podróżowanie, zwiedzanie świata, szczególnie kiedy Twoją walutą jest funt.
ReplyDeletePoznałam kiedyś w Londynie parę starszych Amerykanów, którzy mieszkają w Argentynie a ich córka pisze książki podróżnicze i przemierza świat ze swoją przyjaciółką - polską fotografką, były wtedy gdzieś w jakichś Andach czy innych Himalajach :)
Niektórzy to mają fajnie!