Sunday, October 30, 2011

Waste

Znali się od dziesięciu lat. Przetrwali wszystkie mikro-smutki i katastrofy wciąż będąc przyjaciółmi. Oddalając się i zbliżając do siebie. Znosząc i akceptując chwilowe zachłyśnięcia innymi, którzy zawsze prędzej czy później znikali. Życzyli sobie szczęścia wiedząc jednocześnie, że to się nie może zdarzyć, że są jednako nieudolni emocjonalnie. Chodzili najpierw na śluby znajomych a potem na chrzciny. Byli świadkami, rodzicami chrzestnymi, pocieszycielami przy rozwodach i samotnymi łzami na pogrzebach. Przetrwali to wszystko.
- Gdybyś kiedyś potrzebowała, to wiesz, że zawsze… - powiedział kiedyś opanowując whiskey, która na zmianę oczyszczała i skrywała za mgłą jego strumienie myśli. Uśmiechnęła się i dotknęła ust, na których czuła jeszcze intensywny dotyk jego pocałunku.
- Wiem, i ty też wiesz… - zaczęła przełykając smutek.
- Wiem. To by tylko na chwilę zasypało pustkę, która potem okazałaby się być jeszcze bardziej bolesna.
Zaczęli się śmiać. Przeżute tysiąckroć słowa powracały. Spojrzeli w pogodne nocne niebo i oparli stopy na balustradzie balkonu. Budził się dzień. Zaciągnęli się ostatnim papierosem, jaki im został, bo w tym kraju nie istniała instytucja sklepu nocnego. Wydychając resztki dymu i czułego otępienia uśmiechnęła się gorzko i pojedyncza łza spłynęła po jej policzku – jak zwykle tylko z prawego oka, tego, którego nie mógł dostrzec w mroku. To był jeden z tych momentów, kiedy ma się wrażenie, że chwyta się ulotny sens i prawdę o życiu, kiedy widzi się przyszłość i można ją objąć ze spokojem i rezygnacją, kogoś kogo już nic nie może zaskoczyć.
- Widzisz, jesteśmy pierdolonymi malkontentami. Nigdy nie byliśmy wystarczająco szczęśliwi, więc negujemy możliwość istnienia szczęścia w ogóle żeby jakoś sobie wyjaśnić fakt, że nie potrafimy tacy być, że nas to nie spotyka.
- A może tak naprawdę tego nie chcemy?
- A może tak naprawdę tego nie chcemy.

Friday, October 21, 2011

Pogarda

Musiała stamtąd wyjść. Miała dość mętnych konwersacji i wzroku w nią wbitego. Miała dość oczekiwań.
Była druga nad ranem i klienci pubów już dawno pozamieniali lokale na ciemne wnętrza klubów. Zostali tylko ci zrozpaczeni, którym nie udało się jeszcze nikogo sobą zainteresować na tyle, by nie musieć spać tej nocy samemu.
Pogarda pozostawiała w ustach niesmak, którego nie był w stanie zabić nawet słodki smak papierosa. Tylko to mogło zmusić ją do opuszczenia ciepłego wnętrza pubu i wystawienia się na mroźne porywy wiatru zapowiadające zbliżającą się zimę – poczucie porażki, goryczy i zażenowania. Zerknęła kątem oka na wnętrze knajpy widoczne przez duże okno i pokręciła z niedowierzaniem głową, nie rozumiejąc jak Anka i Gośka mogą w ogóle rozmawiać z tą dwójką kretynów. Nie miała ochoty nawet marnować czasu na ironiczne docinki i cyniczne miny, które czego zdążyło ją już nauczyć życie, nikogo nigdy nie odstraszały.
Wpatrywała się w okna kamienicy naprzeciwko obiecując sobie, że jak dopali to zabierze swoje rzeczy i pójdzie do domu.
Trzaśnięcie drzwi knajpy wyrwało ją z rozmyślań. Ktoś stanął koło niej i zapalił papierosa.
- Nie mogłem oderwać od ciebie wzroku – powiedział po kilku sekundach milczenia. Zerknęła na niego uśmiechając się pogardliwie i prychnęła. Był zupełnie przeciętny, co i tak wyróżniało go na tle nieciekawych facetów, którzy przechadzali się ulicami tego miasta mając się za jego królów.
- Jesteś niesamowicie piękna – dodał po dłuższej chwili, nadając swojemu głosowi pozory wyznania. Odwróciła się w jego stronę z nieukrywaną irytacją. Był jednym z tych mężczyzn, którzy patrzą ci w oczy tylko po to, by móc się w nich przeglądać.
- Daruj sobie te banały – powiedziała. – Doskonale wiem, co będzie dalej. Teraz, kiedy zdążyłeś zauważyć, że tego typu puste frazesy w ogóle nie robią na mnie wrażenia zaczniesz komplementować moją inteligencję i osobowość. Dupy zawsze się łapią na jedno albo na drugie, bo wszyscy w głębi serca jesteśmy albo próżni, albo zakompleksieni. To zbyt łatwe, nie uważasz?
- Owszem, ale prawie zawsze się udaje – odparł, zgasił papierosa i odszedł uśmiechając się, jakby właśnie zabierał ze sobą jedną z tajemnic wszechświata.

Monday, October 3, 2011

Sporadyczność

Klucze, którymi rzucił w stronę małego zagraconego stolika w kuchni spadły z brzękiem na podłogę. Dźwięk brutalnie wdarł się w jego wciąż pijaną świadomość. Przełknął ślinę. Musiał się czegoś napić.

Niedziela przywitała go w objęciach jakiejś kobiety. Przyjrzał się jej sklejonym tuszem powiekom i rozmazanej szmince. Nie miał pojęcia kim była. Dotknął swoich ust, by tylko przekonać się, że resztki karminu znajdują się też na jego wargach. Przetarł oczy z resztek snu i odnalazł na podłodze swoje ubrania. Za chwilę już go nie było.
Miasto w popołudniowym słońcu wydawało się wyludnione, kiedy próbował w jego oślepiającym blasku odnaleźć drogę do domu. Gdyby nie ból w pustym, nasiąkniętym alkoholem żołądku, być może umiałby docenić ten ostatni ciepły dzień.
Ogarnęło go pragnienie by zniknąć, rozpłynąć się i przestać istnieć, nie zaczynać kolejnego tygodnia od początku.
W lodówce znalazł resztkę obiadu, który w piątek jedli z Anką. Powiedziała mu wtedy, że specjalnie ugotowała więcej makaronu żeby miał, co jeść, kiedy wróci na śmiertelnym kacu w niedzielę. Zaśmiał się tylko. Nie chciał się do tego przyznać, ale znała go za dobrze. To pewnie dlatego nigdy nie pozwoliła mu się rozebrać. Pozwalała mu tylko ze sobą rozmawiać, czasem potrzymać za rękę, kiedy przytłaczała go tęsknota za przeszłością, gdy to jeszcze wydawało mu się, że ma kontrolę nad swoim życiem i może stać się tylko szczęśliwszy.
Teraz nie potrafił być wierny nawet przyjaźniom, jeśli jakiekolwiek tak naprawdę posiadał.
Wmawiał sobie, że to przez Nią, że go zraniła, że zniszczyła jego marzenia, że zadała mu tyle bólu i nie przestawała ranić żyjąc gdzieś ciągle w pobliżu i wyłaniając się z ciemnej materii miasta, które tuliło swoich wszystkich nieszczęśliwych mieszkańców do snu. Tak naprawdę to była tylko wymówka, płaska i beznadziejna.
- Będziesz teraz udawał zranioną łanię? – Anka nie użalała się nad nim, kręciła tylko głową za każdym razem, kiedy ta Ona pojawiała się nagle, by tłumaczyć jego rozpaczliwe kochanki, z których żadna nie potrafiła nigdy wypełnić pustki.
Czasem się tłumaczył, że żadnej nigdy nie oszukiwał, że niczego nie obiecywał, że sam mówił, że nie chce związków, że jest chujem.
- Kobiety chcą wierzyć – mówiła zawsze Anka, – liczą, że może tym razem będzie inaczej, że zmienisz zdanie.
Za dobrze jednak wiedziała, że to się nie zdarzy, przecież w gruncie rzeczy chciał takiego życia, że tak było bezpieczniej i mniej boleśnie. Zapomniał już, ze można żyć inaczej. Tak samo jak ona…
Powiedział kiedyś, że są z zupełnie przeciwległych biegunów i nie mogliby się spotkać w pół drogi. Miał rację. Stwierdzili wtedy, że nigdy nie mogliby być razem. On nie chciał jej ranić, ona robić z niego swojego wyjścia awaryjnego. I tak spotykali się czasami żeby zjeść razem obiad, chodzili od knajpy do knajpy pijąc wódkę na koszt jego nieskończonej liczby pseudo-znajomych i opowiadali sobie o swoich życiach.
Para dziwnych, sporadycznych przyjaciół.

Nic się nie zmienia.