Monday, October 3, 2011

Sporadyczność

Klucze, którymi rzucił w stronę małego zagraconego stolika w kuchni spadły z brzękiem na podłogę. Dźwięk brutalnie wdarł się w jego wciąż pijaną świadomość. Przełknął ślinę. Musiał się czegoś napić.

Niedziela przywitała go w objęciach jakiejś kobiety. Przyjrzał się jej sklejonym tuszem powiekom i rozmazanej szmince. Nie miał pojęcia kim była. Dotknął swoich ust, by tylko przekonać się, że resztki karminu znajdują się też na jego wargach. Przetarł oczy z resztek snu i odnalazł na podłodze swoje ubrania. Za chwilę już go nie było.
Miasto w popołudniowym słońcu wydawało się wyludnione, kiedy próbował w jego oślepiającym blasku odnaleźć drogę do domu. Gdyby nie ból w pustym, nasiąkniętym alkoholem żołądku, być może umiałby docenić ten ostatni ciepły dzień.
Ogarnęło go pragnienie by zniknąć, rozpłynąć się i przestać istnieć, nie zaczynać kolejnego tygodnia od początku.
W lodówce znalazł resztkę obiadu, który w piątek jedli z Anką. Powiedziała mu wtedy, że specjalnie ugotowała więcej makaronu żeby miał, co jeść, kiedy wróci na śmiertelnym kacu w niedzielę. Zaśmiał się tylko. Nie chciał się do tego przyznać, ale znała go za dobrze. To pewnie dlatego nigdy nie pozwoliła mu się rozebrać. Pozwalała mu tylko ze sobą rozmawiać, czasem potrzymać za rękę, kiedy przytłaczała go tęsknota za przeszłością, gdy to jeszcze wydawało mu się, że ma kontrolę nad swoim życiem i może stać się tylko szczęśliwszy.
Teraz nie potrafił być wierny nawet przyjaźniom, jeśli jakiekolwiek tak naprawdę posiadał.
Wmawiał sobie, że to przez Nią, że go zraniła, że zniszczyła jego marzenia, że zadała mu tyle bólu i nie przestawała ranić żyjąc gdzieś ciągle w pobliżu i wyłaniając się z ciemnej materii miasta, które tuliło swoich wszystkich nieszczęśliwych mieszkańców do snu. Tak naprawdę to była tylko wymówka, płaska i beznadziejna.
- Będziesz teraz udawał zranioną łanię? – Anka nie użalała się nad nim, kręciła tylko głową za każdym razem, kiedy ta Ona pojawiała się nagle, by tłumaczyć jego rozpaczliwe kochanki, z których żadna nie potrafiła nigdy wypełnić pustki.
Czasem się tłumaczył, że żadnej nigdy nie oszukiwał, że niczego nie obiecywał, że sam mówił, że nie chce związków, że jest chujem.
- Kobiety chcą wierzyć – mówiła zawsze Anka, – liczą, że może tym razem będzie inaczej, że zmienisz zdanie.
Za dobrze jednak wiedziała, że to się nie zdarzy, przecież w gruncie rzeczy chciał takiego życia, że tak było bezpieczniej i mniej boleśnie. Zapomniał już, ze można żyć inaczej. Tak samo jak ona…
Powiedział kiedyś, że są z zupełnie przeciwległych biegunów i nie mogliby się spotkać w pół drogi. Miał rację. Stwierdzili wtedy, że nigdy nie mogliby być razem. On nie chciał jej ranić, ona robić z niego swojego wyjścia awaryjnego. I tak spotykali się czasami żeby zjeść razem obiad, chodzili od knajpy do knajpy pijąc wódkę na koszt jego nieskończonej liczby pseudo-znajomych i opowiadali sobie o swoich życiach.
Para dziwnych, sporadycznych przyjaciół.

Nic się nie zmienia.

1 comment: